Dzisiaj stara grafika ale z…

Dzisiaj stara grafika ale z zupełnie nowym tekstem zainspirowanym twórczością polskich dziennikarzy liberalnych ekonomicznie, a szczególnie dzisiejszym tekstem Elizy Michalik [1 – odnośniki w komentarzach]. Postanowiłem nie odnosić się do uszczypliwości, bo nie widzę w tym sensu i skoncentrować się na kluczowych różnicach między dwoma wizjami Polski przedstawianymi przez obóz liberalny i obóz socjalistyczny na polskiej scenie politycznej.
Dlaczego partia Razem (mimo, że o tym nie mówi wprost) nienawidzi bogatych pyta się dzisiaj w swoim felietonie red. Eliza Michalik [1]. Cóż, nie wiem, dlaczego Razem bezobjawowo chce ciemiężyć najbogatszych, którzy tak naprawdę są biedni, mimo, że utrzymują państwo (to tezy Michalik, nie moje). Ale wiem że cały spór opiera się na dwóch różnych wizjach sprawiedliwości. I na tym kto wg danej wizji powinien płacić za funkcjonowanie państwa. Czyli w skrócie – o podatki i redystrybucję.

Podatki są po to, żeby zebrać pieniądze od obywateli i firm na funkcjonowanie podstawowych usług jakie zapewnia państwo. Ochrona zdrowia, edukacja, redystrybucja, pomoc rodzinom, infrastruktura – wszystkie te rzeczy to zdobycze epoki przemysłowej, które pozwoliły nam rozwijać się jako państwa do dzisiejszego kosmicznego poziomu. Ale system podatkowy może być zorganizowany na różne sposoby. Eliza Michalik i Razem reprezentują dwie wizje tego jak powinno działać państwo. I od tego, którą wizję państwo decyduje się wdrożyć – sporo zależy.
Wizja liberalna tego jak funkcjonuje państwo opiera się na kilku ważnych dla jej zrozumienia założeniach: To wizja ludzi będących kowalami swojego losu – gdzie sukces zależy niemal wyłącznie od determinacji i wkładu pracy danej osoby. Dodatkowo zgodnie z ogólnymi założeniami tego typu myślenia, im wyższe zarobki, tym większy wkład danej osoby w społeczeństwo (patrz słowa Michalik o tym, że najbogatsi “utrzymują ten kraj”). Wysokie wynagrodzenie jest swojego rodzaju nagrodą za to, że pracowało się ciężej, uczyło pilniej niż inni. A może nie tyle nagrodą (bo tą się od kogoś dostaje) co zdobyczą. Bo – znowu odeślę do tekstu Michalik – najbogatsi “nic nie dostają” od państwa więc wszystko co mają zdobyli, wzięli sobie samemu.

W takim systemie, jeżeli ktoś zarabia 4000 i płaci 20% podatku, to sprawiedliwym jest to, żeby ktoś kto zarabia 400 000 też płacił 20% podatku. Zgodnie z tą liberalną wizją, to, że od lepiej zarabiających wymagałoby się płacenia wyższych podatków jest rażącą niesprawiedliwością – wręcz karą bo przez to, że pracują (zgodnie z tą koncepcją) ciężej są obarczani większymi daninami, żeby pomóc tym, którzy pracowali w tym samym czasie (zgodnie z tą samą koncepcją) lżej.
Druga wizja (z którą się zgadzam, zaznaczę na wstępie, żeby czytelnik mógł wziąć to pod uwagę) jest nieco bardziej skomplikowana. Nie zakłada, że osoba na stanowisku kierowniczym firmy pracuje kilka tysięcy razy ciężej niż pielęgniarka czy pielęgniarz – po prostu jej zakres umiejętności jest na tyle rzadki, że może przekonać kogoś do tego, żeby zapłacić mu kilka tysięcy razy więcej. Ale w tej wizji zauważa się też to, że pielęgniarki czy nauczyciele jako zawód są znacznie bardziej istotne dla funkcjonowania społeczeństwa niż prezesi firm. Wiadomo, że w ochronie zdrowia czy oświacie nie zarobi się tyle co na stanowisku prezesa. Ale potrzeba dużo osób na nisko płatnych pozycjach w tych sektorach. Jak to zapewnić w taki sposób, żeby było to utrzymywane na dłuższą metę? Najlepiej bez twierdzenia, że nauczyciel najwyraźniej nie pracuje ciężko skoro nie zarabia tyle co analityk rynku czy specjalistka od IT.

Wszystko opiera się na tym, że podatek powinien się odnosić do tego co dana osoba zarabia minus podstawowe potrzeby – nie do suchej sumy brutto przychodów. Dzieje się tak z kilku powodów. Pierwszy to taki, że niższe płace powodują, że znacznie większy % zarobków jest wydawany na bieżącą konsumpcję – w Polsce widać to porównując to jaki % VAT płacą osoby z różnych decyli przychodów. 10% najbiedniejszych płaci 14% swojego dochodu w VAT, 10% najbogatszych – tylko 9% [2]. W praktyce oznacza to, że biedniejsi wydają wszystko co zarobią po to, żeby przeżyć. Obciążanie ich podatkiem od tego powoduje, że części z nich nie zostanie nic na koniec miesiąca. Z kolei najbogatsi inwestują, oszczędzają i bogacą się, również dzięki temu, że tego typu wydatki nie są pokryte VATem.
Nie mam problemu z tym, żeby najbogatsi się bogacili. Ba, będę im w tym kibicował. Dlatego, że w dobrze skonstruowanym systemie to, że najbogatsi stają się bogatsi zaowocuje również tym, że moja zamożność wzrośnie. To logiczne, że skoro dzięki swojej ciężkiej pracy najbogatsi zwiększają gospodarkę to również osoby, które im to umożliwiają, a więc pracownicy i budżet państwa, skorzystają na tym wzroście. Tylko niestety w obecnym systemie to po prostu nie działa.

Jak pisaliśmy już jakiś czas temu [3] na podstawie badań Bukowskiego i Novokmeta [4], od czasów transformacji ustrojowej wzrost przychodów jest bardzo nierównomierny. Przychody osób w okolicach mediany wzrosły w porównaniu z 1989 o 47%, ale w tym samym czasie przychody górnego 1% skoczyły o 458%. To oznacza, że najlepiej zarabiający pobierają “premię” za swoją działalność – korzystają znacznie bardziej niż inni z wzrostu gospodarczego. I im ktoś bogatszy – tym ta premia większa. Górny promil zarabiał ponad 1000% więcej niż górny promil w 1989.
Tu wkracza druga wizja tego jak powinno działać państwo. Zamiast koncentrować się na tym ile kto płaci podatków, koncentrować się na tym, żeby owoce wzrostu gospodarczego wypracowanego przez całe społeczeństwo rozkładać bardziej sprawiedliwie. Nie, nie chodzi o to, żeby wszyscy zarabiali tyle samo, tylko o to, żeby system podatkowy był ułożony tak, żeby najmniej zarabiający płacili procentowo znacznie mniej niż najlepiej zarabiający. To oznacza wysoką kwotę wolną od podatku, progresję PIT i zwalczenie plagi jaka trapi polski rynek pracy jaką jest ucieczka najlepiej zarabiających w fikcyjną działalność gospodarczą. W ten sposób przychody rosną bardziej równomiernie co przekłada się na mniejsze nierówności.

Tak, najbogatsi na tym początkowo stracą. Bo będą mieli niższe przychody po podatkach. Stać ich będzie na mniej. Ale z czasem korzyści z tego, że żyją w lepiej funkcjonującym społeczeństwie zrekompensują te straty. Mniejsze nierówności przekładają się na szybszy wzrost PKB [5]. Lepiej funkcjonujące społeczeństwo jest stabilniejsze, otwiera nowe rynki zbytu wewnątrz kraju, bo nagle okazuje się, że mniej zarabiających stać na coś więcej niż przetrwanie od pierwszego do pierwszego. Stabilne finansowo gospodarstwa domowe mogą inwestować w lepsze wykształcenie [6], mobilność gospodarczą [7]. To z kolei powoduje, że pracodawcy mają wybór ze znacznie większej puli pracowników, co umożliwia im rekrutację najlepszych, których teraz tracą przez to, że nierówności blokują mobilność społeczną.
Publicyści liberalni piszą dużo o tym, że druga wizja jaką przedstawiłem to karanie za zaradność. Tylko dane są dość bezlitosne dla tej tezy. Jak to możliwe, że duże nierówności przychodów wpływają niekorzystnie na mobilność ekonomiczną czy na stopień wykształcenia jeżeli zaradność jest kluczowym czynnikiem? Czyżby nagle znikali biedniejsi zaradni czy może nierówności przychodów powodują powstawanie systemu, w którym zaradność to owszem, cenna umiejętność, ale pochodzenie z dobrze usytuowanej rodziny daje przewagę w osiągnięciu sukcesu przy tym samym poziomie zaradności?

Red. Michalik słusznie pisze, że najlepiej jest pomóc biedniejszym w tym, żeby mogli samemu stanąć na nogi. Zgadzam się z tym jak najbardziej. Tylko uważam – i potwierdzają to dane – że najlepszym sposobem na taką pomoc jest stworzenie systemu, który promuje mobilność ekonomiczną. I tu najlepiej wypadają kraje w których nierówności są jak najmniejsze [8]. Tylko te kraje charakteryzują się właśnie bardzo progresywnymi systemami podatkowymi połączonymi z redystrybucją. Właśnie po to, żeby dać szansę na rynku pracy tym, którzy nie mogli liczyć na liczne i często niewidzialne dla nich samych źródła zyskiwania przewagi nad swoimi rówieśnikami.

Inna kwestia, w której muszę się zgodzić z red. Michalik – państwo powinno pomagać osobom prowadzącym działalność gospodarczą. Ułatwiać im to na każdym kroku. Mniej biurokracji, administracja państwowa ukierunkowana na to, żeby firmy traktować jako klienta a nie wroga, bezwzględne ściganie nieuczciwej konkurencji, która zatrudnia ludzi na czarno czy na fikcyjnej działalności jednoosobowej i w ten sposób może oferować tańsze usługi – to postulaty które jakakolwiek lewica powinna bezwzględnie realizować. Bo dla drugiej wizji o której piszę zdrowie małych firm i większych przedsiębiorstw jest kluczowe. Jeżeli będą w złej kondycji, nie będą w stanie finansować egalitarnego społeczeństwa i cały wysiłek na nic.

Tylko pomaganie najbogatszym niekoniecznie oznacza pozwalanie im na to, żeby większość owoców wzrostu gospodarczego trafiało do ich kieszeni. A do tej pory – tak się w Polsce działo. Patrząc na dane Bukowskiego i Novokmeta – najbogatsze 10% zjadło od 1989 ponad 70% wzrostu, podczas gdy pozostałym 90% przypadło bić się o pozostałe 30%. W tych dolnych 90% panie redaktor znajdzie zarówno nauczycieli, pielęgniarki i urzędników nad którymi się pochyla. Dobrze przemyślany system podatków i ulg spowoduje, że te grupy nie powinny ucierpieć – z prostego powodu – jeżeli są w dolnych 90% – nie są w żadnej mierze wśród najbogatszych. Dlatego to, żeby owoce wzrostu były redystrybuowane w bardziej sprawiedliwy sposób jest również w ich interesie. Może czas na to, żeby ta grupa zaczęła to rozumieć?
To, że zdają się nie rozumieć zawsze mnie dziwiło. Przecież już Adam Smith był w stanie ogarnąć, że redukcja nierówności czy progresja podatkowa są logicznie i moralnie uzasadnione [9]. Niestety środowiska liberalne zdają się korzystać z twórczości Smitha a la carte.

źródło

#antykapitalizm #polska #gospodarka #neuropa #4konserwy #podatki #polityka

Powered by WPeMatico